Kamery live
prognoza pogody

“Obrączka z innego złota”. Opowieść o życiu majora Mroszczaka, spisana 5 lat przed śmiercią, w roku 2012, ze zdjęciami z jego archiwum

10 listopada 2018 08:37

W swoich przeszło dziewięćdziesięciu latach Stanisław Mroszczak – teraz w randze majora – zadziwia szczupłą, młodzieńczą sylwetką, żywością ruchów. Niemal codziennie przemierza na piechotę pół miasta, regularnie ćwiczy. Pamiątką po ranie zadanej przez odprysk bomby podczas walk pod Tobrukiem są tylko blizna i ból w nodze, który odezwał się w starszych latach. Bo to, co cenił sobie najbardziej – cztery wysokie bojowe odznaczenia nadane przez rząd londyński – zabrali mu podczas rewizji w domu funkcjonariusze „bezpieki”. 

Ciekawość świata i historii towarzyszyła nowotarżaninowi urodzonemu 5 kwietnia 1920 r. od szkolnych lat. Wtedy jednak największą pasją młodego Stanisława, syna magistrackiego urzędnika, był sport. Jako 15-latek cieszył się III miejscem na Podhalu w tenisie stołowym. Był znakomity w piłce nożnej, z nartami na ramieniu przemierzał gorczańskie okolice. Sportowe osiągnięcia zaskarbiły mu uznanie i przyjaźń starszych kolegów – tych z maturalnym świadectwem w kieszeni.

Wybuch wojny nie zastał go jednak w rodzinnym mieście. Świeżo upieczony absolwent gimnazjum starał się akurat o przyjęcie do szkoły melioracyjnej w Wadowicach i stamtąd wracał pociągiem do Nowego Targu, gdy powietrzem wstrząsnął huk nadlatujących samolotów.

Pociąg zatrzymał się w Chabówce. Wśród przerażonych ludzi błyskawicznie rozchodziły się wieści o zajęciu Nowego Targu, rozstrzeliwaniach przez Niemców. Niektórzy piechotą lub na furmankach uciekali na Wschód. Pierwszą myślą młodego Mroszczaka była ta o zaciągnięciu się do wojska. Odnalazł więc najbliższą jednostkę, lecz w kancelarii pozostał tylko sierżant, który szybko uświadomił gimnazjaliście: „ – Wojna już jest. Kto cię będzie szkolił?”

W zamieszaniu i panice Staszek Mroszczak napotkał porwanych prądem „uciekinierki” znajomych z Nowego Targu – Rajskich, właścicieli sklepu. Rodzina była dobrze zaopatrzona w żywność i niedoszły uczeń szkoły melioracyjnej towarzyszył jej dopóty, dopóki nie trafił na kolegę, który przekonał go, że lepiej, gdyby dalej szli sami. Nie uszli jednak daleko. Koło Chabówki zatrzymali ich Niemcy, kierując do robót przy moście zburzonym przez wycofujące się polskie wojsko. Wożąc piasek w taczkach, młodzieńcy trudzili się przy moście zaledwie półtora dnia. Potem wykorzystali moment nieuwagi nadzorców, by skoczyć w las, gubiąc pościg. Wkrótce każdy poszedł swoją drogą. Młody Mroszczak – przez Gorce, które znał jeszcze ze szkolnych wycieczek na narty. Górskimi ścieżkami wrócił do domu.

Płonne nadzieje

Mieszkańcy byli zastraszeni przez niemieckie patrole i wywózki. Niektórych łapano i wywożono na roboty zaraz po wyjściu z kościoła. Błyskawicznie rozchodziły się wieści o rozstrzeliwaniach – np. za zabicie świni. Polskie wojsko wycofywało się w rozproszeniu – na południe i na wschód. Zamysł zniszczenia polskiej inteligencji nie pozostawiał już wątpliwości. Kto jeszcze nie stracił ducha, trwał w oczekiwaniu, że napadniętej Polsce ruszą z odsieczą sprzymierzeńcy – Anglia i Francja. Wkroczenie armii sowieckiej i zajęcie wschodnich terytoriów Rzeczypospolitej zgasiło jednak resztki nadziei. Ze wschodnich rubieży całe rodziny wywożono w głąb Rosji, a niemiecki okupant całe transporty wysyłał na roboty do Rzeszy.

Za posiadanie radia groziła kula w łeb, lecz niektórzy i tak nasłuchiwali wieści z Zachodu. Jeden z zakazanych odbiorników był ukryty na Kowańcu. Wtajemniczeni wiedzieli już, że po pierwszym szoku uderzenia na Polskę Anglia i Francja zaczęły się zbroić. 
Ojciec Staszka Mroszczaka ryzykował wtedy życiem, rozprowadzając w mieście ulotki. Należał bowiem do tajnego związku. Do jakiego – nie wiedziała nawet matka, tak surowe były zasady konspiracji.

W Nowym Targu ukrywali się starsi koledzy absolwenta gimnazjum. Ci, którzy wrócili z wojny obronnej. Coraz głośniej było wśród nich o tym, że we Francji tworzy się polska armia. Młodzi postanowili tam dotrzeć.

Spotkania odbywały się przy ul. Długiej. Matka jednego z rwących się do walki, Józefa Hubickiego, pozwalała się im gromadzić w pokoju na poddaszu. Brama była wtedy zamknięta, jeden młodych zawsze stał na czatach, a przez okno pokoju wypuszczano sznur, który w razie czego umożliwiał ucieczkę do stodół i potem w pola. Do Józka Hubickiego przychodzili między innymi: Mietek Borowicz, Mietek Jąkała, Zbyszek Bryniarski, Staszek Kwit. I Staszek Mroszczak, którego starsi koledzy znali ze sportowej pasji. Wszystkich było ok. dwudziestu, a wśród nich – ok. dziesięciu przedwojennych podchorążych, w tej liczbie jeden z Szaflar i jeden z Rabki. Najstarsi wojskowi mieli po 30 lat. Do Francji chciały się przedrzeć też dwie dziewczyny gotowe zostać sanitariuszkami. Jedna z nich pracowała już w szpitalu. Mózgiem całej grupy był natomiast mieszkający w innej części miasta, ale pozostający w kontakcie z konspiratorami Kazimierz Koszyca (późniejszy autor książki o losach żołnierzy z Podhala, swoich osobistych przeżyciach i dziejach Karpackiej Brygady pt. „Tułaczy ślad”).

Starsi nowotarżanie pamiętają jeszcze Józka Hubickiego jako przystojnego młodziana, który lubił śpiewać i wygrywał na skrzypcach rzewną melodię:
Przytul, uściśnij, ucałuj –
może ostatni już raz…

Byle do Francji

5 maja 1940 r. cała grupa zdecydowana wyruszyć do wojska polskiego, w liczbie 26 osób, spotkała się w Borze na Czerwonem. Decyzję o wyjściu przyspieszyło nagłe aresztowanie ponad 100 osób przez Gestapo. Ludzie byli zabierani z domów o świcie, w bieliźnie, w odgłosach wystrzałów. Miasto zamarło z przerażenia. Teraz nikt nie był już bezpieczny – aresztowani mogli na torturach wydać innych. To przyspieszyło decyzję o wyjściu. Niektórzy nawet nie zdążyli pożegnać się z rodzinami.

Kazimierz Koszyca załatwił przewodnika, przedwojennego przemytnika koni, Stanisława Batkiewicza. Miał on przeprowadzić grupę aż do węgierskiej granicy. Przez całkowicie zależną od Niemiec Republikę Słowacką ks. Tiso przekradali się lasami. Aż doszli do granicznej drogi. Ukształtowanie terenu przypominało wąwóz. Dołem co rusz przejeżdżały niemieckie patrole, pobocza wypiętrzały się w kilkudziesięciometrowe skarpy. Przewodnik zalecił rozproszenie się, uprzedził o patrolach. Ustalono miejsce spotkania po drugiej stronie granicy. Wchodząc na skarpę, wszyscy rozglądali się z trwogą. Widzieli jadący patrol. Za pokonanie tych kilkuset metrów każdy mógł zapłacić życiem. W odpowiednim momencie zaczęli zbiegać w dół. Każdy w odległości 10-150 metrów od drugiego. Staszek Mroszczak trzymał się blisko równie sprawnego fizycznie Mietka Borowicza. Potem – przez drogę i co tchu – na przeciwległą skarpę.

Gdy ochłonęli nieco w punkcie spotkania – przy drzewie po drugiej stronie, nie mogli się doliczyć czterech osób. Poszukiwania nie dały rezultatu. Jak się okazało już po wojnie – w ręce Niemców wpadły dwie dziewczyny. Dwóch kolegów zniknęło.

Czasu na żal i lęk nie było. Reszta musiała ruszać dalej. Wkrótce grupa trafiła na kolejny patrol, ale już węgierski. I oni, i „bratankowie”, z radości unosili w górę ręce. Oficjalny sojusznik Niemiec na osobiste polecenie premiera otworzył bowiem dla Polaków granicę, a w myśl niepisanej umowy między rządami przepuszczał przez swoje terytorium wojskowych i cywilnych uchodźców.

Na znak dany przez Węgrów grupa z Podhala ruszyła za nimi. Po godzinnym marszu wszyscy dotarli do węgierskiej jednostki wojskowej. Niemiecki, którego uczyli się w szkole, pozwolił im porozumieć się z madziarami. Półtorej godziny po obiedzie podjechał samochód, węgierski podporucznik pożegnał Podhalan, pocieszając, że jadą w dobre miejsce. Nocna podróż trwała ok. pięciu godzin. Ciarki jednak znów przeszły szmuglowanym po plecach, gdy po przybyciu na miejsce okazało się, że zostali wprowadzeni… do więzienia. Wczesnym rankiem do ich celi weszli jednak dwaj mężczyźni: mówiący po polsku niby-lekarz i jakiś komendant. Przepraszali, że umieścili ich w takim miejscu, tłumacząc to obawą przed niemieckimi szpiegami, bo przecież oficjalnie uciekinierów z Polski trzeba było wyłapywać i przekazywać Niemcom. Z tego aresztu, znowuż pojedynczo, przekradali się lasem do budynku rzekomej służby medycznej. W rzeczywistości był to jednak punkt polskiego wywiadu.

Razem z Podhalanami, zebrało się tam już kilkudziesięciu Polaków. Po kolacji i po śniadaniu wszyscy oni wsiedli w pociąg do Budapesztu. Stolica powitała uchodźców z honorami, w osobie polskiego ambasadora, który wszakże oznajmił: „ – Francja się poddała. Już tam nie pojedziecie…”.

16-letni dorośli

Tych, którzy dotarli aż do Budapesztu i nagle posmutnieli na wieść o poddaniu się Francji, ambasador pocieszył wieścią, że w Syrii francuskiej powstaje Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich. Uszom znękanych okupacyjną grozą i zawiedzionych przez zachodnich sprzymierzeńców zabrzmiało to jak przedsmak przygody i nadzieja walki z wrogiem.

Ostrzeżeni przez ambasadora, by nie chodzić grupami i nie mówić po polsku, uchodźcy spędzali na razie czas na zwiedzaniu Budapesztu. Codziennie dołączały do nich nowe grupy przeprowadzonych przez Tatry, idących przez Czechy i Rumunię.

Transport Polaków musiał potem przejechać przez całą Jugosławię, aż do Grecji. Dla rozmiłowanego w historii młodego nowotarżanina namacalny kontakt z zabytkami antycznej kultury, śladami morskiej potęgi, był jak przeniesienie w inną czasoprzestrzeń. 
Na polski frachtowiec, który miał przewieźć wszystkich do Syrii, weszło ok. stu ludzi. Wśród nich były też osoby wykształcone, o głębokiej wiedzy. Czas morskiej podróży ubarwiali oni współpasażerom pasjonującymi opowieściami, m.in. o starożytnej kulturze Sumerów i początkach cywilizacji. A przez Morze Śródziemne, od jednego portu do drugiego, statek płynął dość długo. Gdy setka ochotników dotarła wreszcie do obozu w Homs, w polskim wojsku zaczęli ich rejestrować… Francuzi. Ponieważ francuski kancelista nie był w stanie uporać się z nazwą „Nowy Targ”, do legitymacji Stanisława Mroszczaka wpisał jako miejsce urodzenia „Warssawa”. Najmłodszych świeżo przybyłych dowódcy brali do ustawiania żołnierskich namiotów. Potem zastępowali ich kolejni. Tylko podchorążych nie kierowano do prostych prac.

Namiotami usłane było rozległe pole. Oficjalnie liczby polskich żołnierzy w Syrii nie wolno nie było podawać, ale o obozie szacowano, że jest ich ok. 1,5 tysiąca.

– Ci, którzy mieli 16 lat, twierdzili, że mają 18 – wspomina Stanisław Mroszczak. – Myśmy naprawdę kochali Ojczyznę. Kto dziś przedzierałby się do Azji, żeby walczyć za Polskę? Kochaliśmy też pułkownika Stanisława Kopańskiego – wspaniałego wodza. Kiedy z nakazu Niemców, po kapitulacji Francji, dowódca znalazł się w areszcie domowym, gotowy był już plan jego odbicia.

Brygadzie formowanej pod francuskim dowództwem w istocie groziło rozbrojenie, jednak nieugięta postawa pułkownika Kopańskiego sprawiła, że Francuzi pozwolili polskiemu wojsku opuścić Syrię. Żołnierze sposobiący się do walki z okupantem nie po to przemierzyli szmat drogi, by kapitulować razem z Francuzami.

Przez Liban słynny z cedrów, które w starożytności służyły za okrętowe maszty i były głównym budulcem Świątyni Salomona – Samodzielna Brygada przedostała się na terytorium Palestyny, czyli „z piekła do nieba”. Jedzenie wreszcie stało się lepsze, żołd – godziwszy, przede wszystkim jednak żołnierze dostali nowe mundury i nowoczesny sprzęt. W Latrun obsługi nowego sprzętu uczyli ich już Anglicy.

Wody Jeziora Genezaret

Jeszcze w Syrii Stanisław Mroszczak był przydzielony do artylerii. Szkolił się, uczęszczał na wykłady i zdał egzamin, by zostać celowniczym, czyli kimś najważniejszym w załodze obsługującej działo. A w Palestynie działo dostał jak na ów czas wspaniałe – z siedzeniem i lunetą przeciwczołgową. Nie przypuszczał wtedy, że będzie to jego rola przez trzy lata, aż do zakończenia kampanii libijskiej. Egzamin na celowniczego przy niejakiej pomocy kolegów zdał z drugą lokatą, a dowódca wyraźnie go polubił. Krótsze już, bo trzytygodniowe szkolenie w Palestynie dało mu możliwość zwiedzenia całej Ziemi Świętej.

Kąpał się w Morzu Martwym i w Jeziorze Genezaret, którego wody pamiętają wiele biblijnych cudów. Dwukrotnie nawet zwiedził wszystkie święte miejsca. Wchodził na Górę Synaj, był przy ruinach Ściany Płaczu i przy Grobie Chrystusa.

Jezioro Galilejskie przyprawiło go jednak o dotkliwą stratę. Podczas kąpieli zsunęła się mu z palca obrączka ślubna mamy – darowana, gdy wyruszał z domu, by „nie brakło mu jedzenia”. Obiecał wtedy ze łzami w oczach, że tę obrączkę przyniesie jej z powrotem po wojnie. Gdy zauważył, że na serdecznym palcu po wyjściu z jeziora nie ma złotego pierścionka mamy, na wszystko prosił kolegów, by pomogli mu znaleźć zgubę. Ale woda pochłonęła matczyny dar…

Na terytorium Palestyny wielu Żydów szkoliło się wtedy w wojskowym rzemiośle, z nadzieją na niepodległe państwo Izrael. Niepocieszonego nowotarżanina jeden z nich zaprowadził do sklepu, gdzie złotnik wykonał obrączkę na miarę, według opisu. Młody artylerzysta poświęcił ją, modląc się za mamę przy Grobie Chrystusa.

Pierwsze walki Samodzielnej Brygady skupiły się na obronie Egiptu. Po zdobyciu przez Niemców Grecji i wylądowaniu na Krecie Anglicy obawiali się bowiem zablokowania Kanału Suskiego, czyli odcięcia Wielkiej Brytanii od złóż ropy naftowej, zamknięcia najkrótszej drogi morskiej z Europy do Azji. Zajęciem przez Niemców zagrożone byłyby Iran i Irak.

W sierpniu 1941 r. z obozu pod Aleksandrią pierwsze konwoje z żołnierzami wypłynęły w kierunku oblężonej twierdzy Tobruk. W libijskim porcie budowali ją Włosi, potem przeszła w ręce Anglików. Tobruk stał na drodze do pól naftowych. Kiedy Niemcy zaatakowali Anglię, wiążąc jej powietrzne i morskie siły, Anglicy do obrony Tobruku rzucili Polaków. Ale nie tylko. Wśród blisko 36 tys. żołnierzy walczących pod Tobrukiem prócz Anglików i Polaków byli Australijczycy, Czesi, Kanadyjczycy, Hindusi, którzy świetnie widzieli w nocy, ponadto różne wojska kolonialne.

Kilkakrotnie większe od Polski terytorium Libii było wtedy podzielone na części: angielską i włoską. Prócz portów nad brzegiem Morza Śródziemnego, na tę potężną połać libijskiego kraju w Afryce Północnej składają się pustynie, sawanny i oazy.

Tarantule, skorpiony i „szczury Tobruku”

– Klimat panował tam taki, że po czterech miesiącach żołnierze słabli – mówi Stanisław Mroszczak. – W dzień temperatura dochodziła do 40 stopni, by nad ranem spaść niemal do zera. To męczyło zwłaszcza żołnierzy ze słabszym sercem. Odcinek obrony rozciągał się na 50 kilometrów. Pierwszą linię stanowiły druty kolczaste, drugą – pola minowe, trzecią – okopy piechoty, bo wróg mógł zaatakować i z morza, i z boku. Naszym zadaniem było utrzymanie twierdzy. Anglicy zawsze posyłali Polaków tam, gdzie było najgorzej, bo Polacy walczyli i wygrywali. I wiadomo było, że raczej zginą niż się poddadzą. Napoleon też kiedyś posłał Polaków na San Domingo… Anglię uratowało nasze lotnictwo, najlepszym pilotem brytyjskich sił powietrznych w czasie wojny był Czech wyszkolony w Polsce, lecz gdy Anglik strącił trzy samoloty, prasa się rozpisywała, a gdy Polak dwadzieścia – nie miał kto tego zauważyć.

Mieli jednak żołnierze własnych piewców. Chórmistrzem i literatem polskiego wojska był przedwojenny poeta, dramatopisarz, satyryk, autor mnóstwa piosenek, Marian Hemar. To spod jego pióra wyszedł hymn Karpackiej Brygady z pamiętnym refrenem:

Karpacka Brygada! Daleki jej świat!
Daleki żołnierza tułaczy ślad.
Daleka jej droga w zawiejach i mgłach,
Od śniegów Narwiku po libijski piach.

Ekstremalnie ciężkie warunki nie zabiły w Brygadzie życia towarzyskiego. Podhalanie szukali się nawzajem, spotykali, wspierali, żartowali, wiedli długie „rodaków rozmowy”. Każdy miał jakiś przydomek. Stanisławowi Mroszczakowi – chociaż w „bukowych” portkach nigdy nie chodził – przypadło zaszczytne miano „Króla Podhala”.

Ponieważ niemieckie ataki na Anglię wiązały brytyjskie lotnictwo, obrońcy Tobruku nie mogli liczyć na wsparcie z powietrza. Mieli je natomiast Niemcy i Włosi. Bombardowania nie dały odpocząć alianckim żołnierzom. Nękające naloty były też powodem, dla którego musieli mieszkać w ziemnych dziurach przykrytych deskami i piachem. Każdy miał takie „mieszkanie” głębokie na 2 metry, szerokie na 1,5 metra, w nim – łóżko, krzesło i… temperaturę ok. 50 stopni. Gwałtowny, południowy wiatr – hamsin – często wzniecał burze piaskowe. A wtedy lotny pył pchał się do ust, oczu, uszu, potrafił zaćmić słońce.

Obrońcy byli wyposażeni w działa przeciwlotnicze, ale niemieckie „sztukasy”, zrzucając bomby, latały wysoko. Potem gwałtownie pikowały w dół, ostrzeliwując alianckich żołnierzy z karabinów. Ci z artylerii nie zawsze mogli się chować podczas nalotów.

Z piasku wychodziły tarantule i skorpiony. Gdyby żołnierze nie przeszli szczepień, od ukąszenia skorpiona, zwłaszcza w maju, w ich okresie godowym, można było umrzeć. Skorupiaki i włochate pająki walczyły z sobą na śmierć. A resztki jedzenia przywabiały gryzonie, które rozmnożyły się w rejonie twierdzy.

Okręty dowożące słodką wodę czasem nie dopływały. Wtedy trzeba było filtrować wodę morską, lecz i te zabiegi nie pozbawiły jej „paskudnego” smaku. Problemy z myciem były nieuchronne. Najbliższej wody z głębi używali Niemcy, bo była w sąsiedztwie ich pozycji. Ale niepisana umowa powodowała, że nie strzelali, gdy Polacy przywędrowali do studni, pokonując parę kilometrów. Tak pustynia uczyła pokory – nawet zaciekłych wrogów.

Podczas jednego z niemieckich bombardowań celowniczego Stanisława Mroszczaka odłamek ranił w nogę. Na noszach przeniesiono go do szpitala, ale – w obawie o swoje działo – nie zagrzał tam miejsca dłużej niż trzy dni, choć inni ranni pobyt w szpitalu traktowali często jak 3-tygodniowy urlop. Bojowa rana przyniosła mu awans na kaprala.

Po czterech miesiącach żołnierzy wymieniono. Walki jednak nie ustawały. Rozpoczęte w kwietniu, zakończyły się w listopadzie 1941 r. Dla państw Osi ta jedna z najdłuższych i najcięższych bitew II wojny zakończyła się porażką. Choć i po stronie aliantów zginęło co najmniej 4.000 żołnierzy, w tym 109 Polaków, to mit niezwyciężonej niemieckiej armii prysnął. Żołnierze przez generała Erwina Rommla, dowódcę Afrika Korps, zwani pogardliwie „szczurami Tobruku”, mogli się cieszyć zwycięstwem nad takim „lisem pustyni”.

Gdzie najgorzej, tam Polacy

– Anglicy mieli mądry system – mówi Stanisław Mroszczak. – Wpierw rozpoznawali siły przeciwnika i jeśli ich własne siły były za małe – wycofywali się.

Inaczej niż w Armii Czerwonej – żołnierza starano się tu oszczędzać. Ale Polacy i tak trafiali na najcięższe odcinki. Tak też było pod Al-Ghazalą. Po bitwie pod Tobrukiem Brytyjczycy zepchnęli w ten rejon wojska niemieckie, a Brygada Strzelców Karpackich miała za zadanie przełamać pozycje przeciwnika.

 Widzieliśmy, jak generał Kopański przejechał wzdłuż artylerii i piechoty, która pierwsza szła do ataku – wspomina celowniczy. – Naprzeciw siebie mieliśmy włoską dywizję wzmocnioną Niemcami. Padł rozkaz ostrego natarcia. Australijczycy poszli naprzód. Choć Niemcy mieli przewagę w czołgach, zaczęli się wycofywać. Nasze natarcie rozbiło ich wojsko w pył.

Tym sposobem alianckim siłom udało się przerwać i utrzymać zdobyte pozycje niemieckie, poszerzyć wyłom, potem odciąć odwrót oddziałom niemiecko-włoskim. Osłabiony po tej bitwie nieprzyjaciel zrozumiał już, że nie dotrze do pól ropy naftowej.

Na afrykańskiej ziemi Karpacka Brygada walczyła też o Bardię – inny port nad Morzem Śródziemnym, wypierała Włochów z Cyreny (stolicy Cyrenajki). W Cyrenie polska formacja zagrożona była uderzeniem z boku włoskich wojsk. Włosi jednak zlękli się natarcia i opuścili miasto. Polaków witał tam włoski ksiądz, zapowiadając, że kościół będzie otwarty. Ta część Afryki wyróżniała się urodzajną ziemią, więc Włosi wysyłali do Cyrenajki swoich rolników, a osadnicy przeszczepiali na afrykański grunt swoją kulturę i religijność. Obecność i gościna włoskiego księdza dla wielu żołnierzy były zachętą do spowiedzi – tym bardziej, że ksiądz nie rozumiał po polsku…

Zaczepnych walk z udziałem polskiej Brygady podczas trzyletniej kampanii libijskiej były setki. W październiku – listopadzie 1942 r. Polacy pomagali rozgromić niemiecko-włoską armię pancerną pod El Alamein. Dopiero jednak kampania tunezyjska w maju 1943 r. zadała ostateczny cios wojskom niemiecko-włoskim w Afryce Północnej.

Do Europy przez… Antarktydę

Włosi zaczęli ewakuować się z Afryki. Rząd angielski natomiast przysłał pismo z zaleceniem, że ci, którzy służyli w wojsku polskim w lotnictwie i ochotnicy zdecydowani iść do lotnictwa – mają być przeszkoleni.

Stanisław Mroszczak – choć z artylerii – uczynnością, charakterem i kulturą umiał sobie zaskarbić przyjaźń kolegów. Pomogli mu więc uporać się z egzaminem. Teraz bowiem z artylerzysty chciał zmienić się w pilota i powalczyć z nieprzyjacielem w powietrzu. Gdyby zdał na „dostateczny” – mógł zostać tylko bombardierem – strzelcem pokładowym. Ale z pomocą druhów udało się mu zdać na „dobry”.

Pierwszeństwo w dostaniu się na okręt odpływający do Anglii mieli oficerowie i ci, którzy już przed wojną służyli w wojsku polskim. Oni dopłynęli na miejsce już za kilka dni.
Tymczasem cieśnina gibraltarska została zamknięta. Do Anglii można się było dostać tylko przez Kanał Sueski, ale wtedy do pokonania był szmat drogi.

Stanisław Mroszczak, już jako ochotnik sił powietrznych, wypłynął na okręcie, którzy Anglicy zabrali Francuzom. Ustawiając działa pokładowe, przerobili go częściowo na okręt wojenny. Jednostka miała ok. 100 metrów długości, 50 szerokości. Na pokład weszło parę tysięcy żołnierzy. Tak rozpoczęła się ich podróż dookoła Afryki. Nie przewidywali jednak, że w rejonie Przylądka Dobrej Nadziei zaatakuje ich niemiecka łódź podwodna, wypuszczając torpedę. Ale dzielny okręt był na to przygotowany. Kapitan zdecydował, że nie będą płynąć wzdłuż brzegu, bo wtedy straci jednostkę, tylko skierują się w stronę Antarktydy, a tam nie dosięgną ich już niemieckie torpedy.

Mijając po drodze góry lodowe – nad powierzchnią wody wielkie jak pół nowotarskiego rynku – przemierzyli w poprzek Południowy Atlantyk. Od południowych krańców Ameryki Południowej wzdłuż brzegów Argentyny dopłynęli do Brazylii. Z antarktycznego chłodu wpadli w zwrotnikowe ciepło. Po drodze widzieli łuny potężne jak od pożaru lasów – to Indianie palili drzewo. Podróż ciągnęła się miesiącami.

Stolica Brazylii – po tak długiej podróży w bezmiarze wód – oszołomiła ich tętniącym życiem. Już z daleka było widać w zatoce oświetlone tramwaje. Kapitan dobrodusznie godził się wypuścić na ląd kilkuosobowe grupki żołnierzy. Rio de Janeiro zachwycało przepychem, ulice kwitły urodą kobiet. Podhalanie trzy dni zwiedzali portowe miasto i w pamięci zostałyby im pewnie rajskie obrazy, gdyby nie dotarli do miejsca, w którym policjant zagradzał przybyszom drogę. Ciekawscy żołnierze rychło znaleźli sposób, by sprawdzić, jakiej tajemnicy strzeże mundurowy. Przed nimi rozciągały się slumsy. Widok półnagich i nagich wynędzniałych istot był porażający.

Podrywajcie i uczcie się angielskiego

Po ok. dwóch tygodniach statek przybił do wybrzeży Szkocji. Stamtąd czekała żołnierzy jeszcze droga do środkowej Anglii. Celem podróży był Nottingham nad rzeką Trent. Legenda głosi, że w tych okolicach działał angielski Janosik, słynny Robin Hood. Ale obrońcy Tobruku nie w „równaniu ludzi” mieli się tu szkolić, lecz w lotnictwie. Rozpoczęta już na statku nauka angielskiego przybrała teraz formę regularnego kursu. Kurs prowadziło dwóch angielskich oficerów. Jeden z nich – niespokojny o efekt tej edukacji, a tym samym o swój awans – znalazł chytry sposób na zintensyfikowanie nauki języka. Konspiracyjnym szeptem poinformował kursantów o dancingach w żeńskim seminarium prowadzonym przez jego kuzynkę. – Macie podrywać i uczyć się angielskiego – zalecił. – Jak dziewczyna będzie brzydka, to więcej się nauczycie.

Poinstruował też, jakie zachowania przystoją gentlemanom i czego trzeba się wystrzegać, bo seminarzystki to kulturalne panny. Oficer-wykładowca zorganizował kursantom transport do seminarium. Nim celowniczy, a teraz już adept lotnictwa zdążył się obejrzeć, wszystkie studentki na parkiecie miały już tancerzy. Rozglądając się za partnerką, zobaczył wchodzącą akurat dziewczynę. Znalazł się przy niej równocześnie ze swoim przystojniejszym kolegą. Do tańca poprosili ją równocześnie, a ta – spojrzawszy na obu – wybrała jednak mniej przystojnego. W przerwie między tańcami zaprosiła przyszłego pilota do bufetu na kawę. Choć inne seminarzystki zmieniały sobie partnerów, ci tańczyli przez resztę wieczoru, potem umówili się na randkę. Po dancingu okazało się, że Stanisław Mroszczak tańczył z najładniejszą dziewczyną w całym seminarium nauczycielskim. Koledzy byli ciekawi, gdzie ją znalazł, pewnie i trochę zazdrośni.

Spotykali się jakiś czas, potem matka dziewczyny zaprosiła polskiego żołnierza na święta i wyraźnie polubiła obcokrajowca. Ale Mary po ukończeniu seminarium chciała dalej studiować język francuski. Wyjechała w tym celu do koleżanki w Walii. Życie tymczasem toczyło się dalej. Na jednym z wojskowych dancingów Stanisław Mroszczak poznał Stasię Czerniawską spod Białegostoku.

Nie będziesz latał

Dziewczyna pochodziła z dość zamożnej i wykształconej rodziny. Jeden z jej braci studiował, drugi został księdzem. Po wkroczeniu wojsk sowieckich na wschodnie ziemie cała rodzina Czerniawskich, jak i wielu Polaków, została wywieziona do Kazachstanu. Pracowali na roli, a gdy Stalin potrzebował coraz więcej żywności dla armii na froncie – racje żywnościowe dla Polaków zostały drastycznie ograniczone. Matka oddawała swoje porcje dzieciom. W efekcie umarła z głodu.

Gdy gen. Władysław Sikorski – naczelny wódz Polskich Sił Zbrojnych i premier rządu polskiego na uchodźstwie – uprosił Stalina, by kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy mogło wyjechać z Rosji przez Iran, znalazł się w tym gronie również brat Stasi Czerniawskiej, podchorąży. U komendanta transportu wybłagał on, by siostra-sierota też mogła z nimi wyjechać. Sam wyruszył wcześniej, a Stasię komendant z żoną zabrali następnym transportem. Gdy dotarli do Iranu – brata Stasi już tam nie było. I nie wiedziała, gdzie jest. Z Iranu przemieszczała się wraz z Armią Andersa do Libii i Palestyny. Ale nigdzie nie znalazła brata. Polskie sieroty miały jednak przy Armii troskliwą opiekę. Generał Sikorski organizował dla nich polskie szkoły. Dziewczyna mogła zdać „małą maturę”. Żal po matce i bracie, uczucie osamotnienia były tak wielkie, że w wieku 17 lat chciała wstąpić do klasztoru. Rok później otworzyła się przed nią możliwość wyjazdu do Anglii i wyboru zawodu. Ponieważ była przy wojsku, wybrała zawód mechanika samolotowego. Wiadomo, że taka praca byłaby dla niej za ciężka, ale skończyła kurs i – wykonując prace pomocnicze – nadal szukała brata.

Zamiast niego znalazła bratnią duszę z dalekiego – i od Białostocczyzny i od Nottingham – Podhala. Serce nie sługa – uczucie do dziewczyny, która tyle już doświadczyła w swoim krótkim życiu, tyle rozłąk i śmierci przeżyła, wzięło górę nad sympatią do pięknej Mary. Po jakimś czasie nauczycielka wróciła z Walii i odnalazła swojego lubego, ale gdy usłyszała o Polce, polały się gorzkie łzy… Wkrótce Stasia i Stanisław wzięli ślub.

Celowniczy spod Tobruku tymczasem chciał latać i strącać niemieckie samoloty. Miał zdany egzamin. Podczas jednego z pierwszych lotów od doświadczonego pilota usłyszał jednak: – Nie nadajesz się, bo masz zawroty głowy, a pilot głowy musi mieć dwie. Szkoda i ciebie, i samolotu…

Sierżant, którego napotkał po tej powietrznej próbie, pozwolił sobie na niewybredny żart. – Chodź, będziesz latał – obiecał, skinąwszy, by szedł za nim. Zaraz okazało się, że latać może jedynie… na miotle przy zamiataniu hangaru.

Wtedy Stanisław Mroszczak wstąpił do lotnictwa naziemnego. Znalazł się w grupie, która uzbrajała samoloty, przygotowując i ładując bomby. Była to precyzyjna i odpowiedzialna robota. „Król Podhala” wykonywał ją do końca wojny. Żona tymczasem dostała mieszkanie, urodziła się im córeczka. Pewnie mogliby spokojnie dożyć swoich dni w Anglii. Gdyby z serca i z pamięci dało się wyrwać poranioną Polskę…

Stanisław Mroszczak wiedział wtedy, że jego nowotarska rodzina przeżyła. A jak wygląda kraj po wojnie i okupacji, dowiadywał się z różnych źródeł. Jednym z nich były listy od ojca. Listy miały szansę dotrzeć do adresata tylko wtedy, gdy przeszły kontrolę w Warszawie. Donosząc o rodzinnych sprawach, ojciec pisał więc, że „jest dobrobyt i wszyscy mają pracę”. Z ambasady brytyjskiej dowiadywał się z kolei o nędzy, inwigilacji i zastraszaniu przez mocodawców ludowej władzy. Potwierdzały to wieści rozchodzące się wśród Polaków na brytyjskiej ziemi.

Ale cóż może jeszcze być straszne dla artylerzysty spod Tobruku i sieroty, która przeżyła grozę Kazachstanu… W grudniu 1947 r. Mroszczakowie z półtoraroczną córeczką angielskim okrętem wrócili do Polski.

Byle życia nie zabrali…

Dwie doby minęły zanim mogli opuścić statek, wyjść zza krat. Ojciec, który po nich przyjechał, zatrzymał się u swojego brata w Gdańsku. Z Wybrzeża pojechali prosto do Nowego Targu.

– Pracy nie mogłem dostać – mówi Stanisław Mroszczak. – Ale przyszli działacze sportowi, którzy znali mnie jeszcze jako juniora. Chcieli, żebym zagrał w drużynie piłkarskiej. Obiecali, że za dwa dni będę miał pracę. Tak zostałem kasjerem w tartaku. Wkrótce awansowałem – szef Powiatowego Związku Gminnych Spółdzielni zadzwonił do kierownika tartaku z prośbą o przysłanie ludzi, którzy się znają na tarcicy. Kierownik, który też był sportowcem, wydelegował do PZGS mnie. Miałem kierować składem materiałów budowlanych i tarcicy. W PZGS byli jednak ludzie wykształceni i w większości partyjni. A ja miałem tylko maturę. Zgłosiłem się więc do GS, gdzie Radę Nadzorczą stanowili mieszkańcy wsi. Odwiedzaliśmy z kierownikiem rolników, ja zachodziłem też do kościołów, do księży. Ludzie mnie lubili. Kiedy kierownika zwolnili, bo nie miał matury, Rada Nadzorcza wybrała mnie. Dostałem więcej głosów niż mój konkurent – członek partii. Zostałem wiceprezesem GS. Potem robiłem kursy kwalifikacyjne kadry kierowniczej. Egzamin zdałem na bardzo dobry.

Ale na spokojnym życiu zawodowym nie skończyły się powojenne perypetie żołnierza polskich sił zbrojnych na Zachodzie. Po powrocie do kraju z dziesięć razy musiał się meldować funkcjonariuszom Urzędu Bezpieczeństwa, którzy każdego wracającego podejrzewali wtedy, że jest szpiegiem. Dawali mu do podpisania protokoły, których nawet nie mógł przeczytać. Podczas jednego z przesłuchań kilka dni spędził w areszcie „bezpieki” przy ul. św. Katarzyny – piwnicy zalanej wodą. Ciężkiego przeziębienia próbował uniknąć, ćwicząc „marszobiegi” w miejscu. Ojciec ostrzegał: „ – Wszystkiemu przytakuj.” Tak też robił. Nie był wprawdzie bity, lecz funkcjonariusz w pewnym momencie złapał go za gardło i cisnął o ścianę. Od dalszych przesłuchań uratowało Stanisława Mroszczaka wprowadzenie złapanego właśnie partyzanta.

Dziesięć lat po wojnie, gdy rodzina Mroszczaków zajmowała dom, w którym teraz mieszka major Stanisław, wpadło tam trzech uzbrojonych funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Zaczęła się rewizja. Zrujnowali pokój, szukając czegoś, co pozwoliłoby postawić pracownikowi PZGS sfingowane zarzuty. Znaleźli schowane w szufladzie cztery londyńskie odznaczenia. Akurat te, które niedoszły pilot cenił sobie najbardziej. Zabrali je, głupio się uśmiechając. Brutalnie rewidowany zachowywał się wtedy tak, jak często radził mu ojciec: „ – Nie opieraj się, nie sprzeciwiaj, niech biorą wszystko, co chcą. Byle życia nie zabrali…”.

Po odznaczeniach, jako jedyny ślad, został Stanisławowi tylko mały, pożółkły już prostokątny papier, wypełniony maszynowym pismem i sygnowany owalną pieczęcią.

Ulica Tobrucka

Czcionką, która do tej pory nie wyblakła, wypisane są te odznaczenia w kolejności: 1939-45 STAR, AFRICA STAR, OFFENCE MEDAL, WAR MEDAL. Po wojnie doszły do nich między innymi: Krzyż Czynu Bojowego Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie nadany przez Prezydenta RP, Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski nadany uchwałą Rady Państwa w 1981 r., Odznaka Weterana Walk o Niepodległość nadana przez kierownika Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych w 1995 r. – HM ARMED FORCES VETERAN, Medal PRO MEMORIA z 2006 r., Medal za Szczególne Zasługi dla Miasta Nowego Targu, wreszcie wręczony w listopadzie 2011 r., podczas uroczystości w Pałacu Prezydenckim, Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski.

W 1996 r. Janek Langer – mieszkajmy w Londynie nowotarski Żyd, inżynier i poeta, tłumacz poezji Juliana Tuwima na angielski, napisał wiersz „W Nowym Targu po 63 latach…”, wspominając w nim „chłopców z Nowego Targu Krakowa, Warszawy”, którzy „szli karpackimi halami, wzdłuż tatrzańskich przełęczy”, do polskiego wojska. Ostatnia strofa brzmi tak:

I ja tam szedłem
I dużo widziałem
I co tylko mogłem, w wierszach spisałem.
Więc w rezultacie do Was
Ojcowie Miasta
Podana jest ta prosta prośba ludzka,
Aby się ostała Ulica Tobrucka.

63 lata od wyjścia z rodzinnego miasta, Kazimierz Koszyca (83-letni wtedy, a teraz już świętej pamięci), po rocznicowych uroczystościach na cmentarzu w Tobruku, zatrzymując się jedynie w Warszawie, przyjechał do Nowego Targu. Dźwigał w plecaku kilka funtów piachu z tobruckiego cmentarza. W czerwcu 2000 r. Rada Miasta uchwaliła, by Bohaterów Tobruku uczcić nazwą nowego osiedla na Ibisorze. Przy uroczystym nadaniu nazwy tobrucki piach zmieszał się z ziemią grodu w widłach Dunajców.

Epilog

Wyruszając w maju 1940 r. z nowotarskiego lotniska ku swojej długiej wojennej przygodzie, Stanisław Mroszczak nie przeczuwał, że jego ojciec, zaangażowany w konspiracyjną robotę urzędnik-patriota, wkrótce trafi do zakopiańskiej „katowni Podhala” – willi „Palace”. Aresztowanie spowodował czyjś donos. Zmasakrowanego konspiratora wywieziono potem do oświęcimskiego obozu.

Znalazł się na liście nie dającej szans przeżycia. W obozie spotkał jednak inżyniera, który był Niemcom potrzebny do różnych technicznych robót, m.in. do naprawy czołgów. Inżynier zabrał go z sobą. Tak przetrwał do końca wojny, do wyzwolenia przez Rosjan. Wycofujący się Niemcy nie zdążyli już więźniów rozstrzelać. Przygodną furmanką dostał się z Oświęcimia do Nowego Targu.

Zaraz pod powrocie postanowił dociec, kto go zadenuncjował. Dotarł do przetrzymywanego jeszcze w nowotarskim areszcie niemieckiego funkcjonariusza i poznał nazwisko donosiciela. Odnalazł tego człowieka. Okazało się, że Niemcy wydali na niego wyrok, dając jednak szansę przeżycia, jeśli będzie donosił. Próbował więc donosami ratować głowę. W efekcie rozpłakał się, a ocalonemu z Oświęcimia żal się zrobiło zdrajcy. Obiecał nie wydać go sprawiedliwości, jeśli wyjedzie z miasta. Tak się stało.

Gdy Mroszczak-senior wydobrzał po obozowej gehennie, wrócił do pracy w magistracie. O „Palace” i Oświęcimiu jego syn dowiedział się w Anglii, a szczegółowo – dopiero w domu. 
Długo usiłował Stanisław Mroszczak odnaleźć zaginionego w wojennej zawierusze brata swojej żony, jeździł na cmentarz pod Monte Cassino, lecz nie doszukał się ani grobu, ani wieści o podchorążym.

Jedną z sanitariuszek, które nie dotarły na punkt zborny za granicą słowacko-węgierską, Niemcy rozstrzelali. Drugą spotkał już ileś lat po wojnie, w Nowym Targu. Próbował czegoś się dowiedzieć, ale ku swojemu zdumieniu usłyszał: „ – Nie znamy się…”. I kobieta odeszła w pośpiechu. Dowiedziawszy się o tym spotkaniu, ojciec artylerzysty spod Tobruku orzekł: „ – I dobrze, że nie rozmawialiście. Na pewno jest przez kogoś zastraszana. Mogłaby donieść…”.

Dwaj inni koledzy, których też brakło na punkcie zbornym, jak się okazało, zawrócili z granicy i już nie poszli, żeby walczyć. Stanisław Mroszczak spotkał ich po wojnie.

A co z resztą? 

Stasiu Kwit zginął pod Monte Cassino, Jurek Klimczyński zmarł w Kanadzie, Mieciu Jąkała w Argentynie, Mieciu Borowicz, bohater spor Tobruku i Ghazali, lotnik, gdzieś w Wielkiej Brytanii. Nigdy już Polski nie zobaczyli. Co się stało z tymi, których pamięć starcza już nie mieści”? „Byli chłopcy byli, ale się minęli”, jak śpiewają nasi Podhalanie – napisał po latach w swojej książce Kazimierz Koszyca, który z Chicago, gdzie mieszkał, zawitał do Nowego Targu w 2000 roku, roku Światowego Zjazdu Tobrukczyków i wraz z innymi brał udział w nadaniu nazwy osiedlu.

Z grupy, która w maju 1940 r. wyruszyła ku słowackiej granicy, dwóch jeszcze po wojnie odwiedzało Stanisława Mroszczaka. Dziś „król Podhala” nie wie już o nikim, kto by żył.
Stodoły na tyłach domów, w których mieli się kryć konspiratorzy z pokoiku przy ulicy Długiej, funkcjonariusze UB po wojnie spalili. Ale dom – choć już nie Hubickich – wciąż stoi.

Gdy Stanisław Mroszczak, wracając po wojnie z Anglii, oddawał matce obrączkę – nie tę samą, lecz wykonaną na wzór utopionej w Jeziorze Genezaret – rodzicielka najpierw się zasmuciła, ale zaraz doznała pociechy, usłyszawszy, że złoty pierścionek poświęcony był przy Grobie Chrystusa. I że przez całą wojnę nie przyszła na jej dziecko czarna głodowa godzina.

Artylerzysta z kampanii libijskiej, niedoszły pilot brytyjskich sił powietrznych – dziś modli się z tą samą wiarą, której przykład dał w tobruckiej twierdzy, ośmielając do modlitwy kolegów, gdy codziennie stawali w obliczu śmierci. Ani wojenne zmagania, ani powojenne przejścia nie zmąciły w nim pogody ducha i franciszkańskiej wręcz życzliwości dla świata. Po latach nawet w tym, że kiedyś nie został dopuszczony za stery samolotu, widzi palec Opatrzności. Bo przeżył.

Fot. archiwalne – ze zbiorów śp.majora Stanisława Mroszczaka

red. Anna Szopińska, z Almanachu Nowotarskiego rocznik 2012

os 10.11.2018
Komentarze

Napisz komentarz

Komentarze muszą najpierw zostać zaakceptowane przez administratora. Redakcja nowytarg24.tv nie odpowiada za treść komentarzy internautów.

Zobacz również