700 metrów z Rysów, po lodzie i… obeszło się bez chirurga
TATRY. Na oddziale neurologii Podhalańskiego Szpitala Specjalistycznego przebywa tatrzański turysta, który kilka dni temu spadł z Rysów po oblodzonym szlaku. Jak informuje zastępczyni dyrektora ds. medycznych. Dr Aleksandra Chowaniec-Sibiga, pacjent jednak nie wymagał operacji i za kilka dni powinien zostać wypisany do domu.
Brak poważniejszych konsekwencji spadania po oblodzonych skałach, niefortunnego zdobywcę najwyższego szczytu polskich Tatr powinien natchnąć wiarą w opiekę Opatrzności. Tym bardziej, że do wypadku doszło, gdy był już wprowadzony stan zagrożenia epidemicznego, Tatrzański Park ogłosił zakaz wstępu na swój obszar, a górach utrzymywał się stan zagrożenia lawinowego.
Dwaj turyści schodzili już ze szczytu Rysów, gdy jeden z nich poślizgnął się, upadł i zaczął spadać. Długość drogi spadania z Rysy, aż nad Czarny Staw, mogła wynosić nawet więcej niż kilometr. Towarzysz wyprawy znalazł jego rzeczy, lecz kolegi już nie widział. Ten tymczasem – w stanie szoku – jakimś cudem wstał i próbował schodzić w stronę Morskiego Oka. Pomylił jednak drogę i upadł.
TOPR zaalarmował kolega. Wiatr o prędkości ok. 100 km na godzinę w partiach szczytowych przeszkodził w dotarciu na miejsce ratowniczego śmigłowca z bazy przy zakopiańskim szpitalu. Na szlak musieli więc wyruszyć pieszo ratownicy z rejonu Morskiego Oka. Akcja należała do trudnych. Po przetransportowaniu poszkodowanego niżej, śmigłowiec mógł go już zabrać do szpitala w Nowym Targu.
Podczas spadania mężczyzna doznał ciężkich obrażeń, w tym urazów głowy. Żadne z nich nie okazało, nie wymagały jednak interwencji chirurgicznej. W tym przypadku można mówić o cudzie.
(asz)
Komentarze